Znam się nie od dziś. Chcesz gryza?

Dzień dobry, dzisiaj postanowiłem się przedstawić. Jako że mówca ze mnie gorszy niż pisarzyna, więc z dwojga złego, wybrałem klawiaturę. Zapraszam do darmowej przejażdżki po wycinku z mojego życia. Zwrotów za bilety nie udzielam.

Mam na imię Czarny wojownik.

Kiedy myślę nad moimi najdawniejszymi wspomnieniami, to najczęściej natrafiam na widok klocków, którymi bawią się samotne ręce. Dłonie te nie muszą wyrywać nikomu zabawek. Nie rywalizują z innymi na zręczność czy siłę, bo nie mają z kim. Mają za to obgryzione paznokcie i zaciśnięte pięści.

Czas przedszkola przypada na wielki boom na Power-Rangers – serial, który był równie kultowy, co kretyński w swojej konstrukcji. Ważne, że każdy z chłopaków chciał być czerwonym albo białym wojownikiem. Ja nie. Ja zawsze zaklepywałem czarnego, o którego nie trzeba było się kłócić.

Nigdy niczego mi nie brakowało. Z rzeczy materialnych. Nawet przed wyjściem do szkoły dostawałem złotówkę na jagodziankę, „żeby synek nie był głodny w szkole”. Brzuch jednak burczał mi często, bo wydawałem te pieniądze na bzdury w formie okrągłych żetonów, których ilość w kieszeni miała określać twoją pozycję w grupie. Na w-fie spode łba patrzyłem na kapitanów drużyn, którzy brali mnie do swoich zespołów tylko przed najgłupszym lub najgrubszym w klasie, choć to nie zawsze było zasadą.

Pół dekady spędzone na „gimnastyce korekcyjnej”… Damn. Jak to w ogóle brzmi?! Gimnastyka korekcyjna… Już wiem czemu używało się skrótu „jadę na Lompy” (przyp. ulica w Bielsku), albo „na zajęcia do Kocurka”, zamiast posługiwać się tą nazwą. A i tak, wszystko to jak krew w piach. Wciąż tłumaczę sobie, że garbik hodowany był po to, bym nie patrzył na innych z góry.

Mówią na mnie Miły Gość.

Zawsze byłem uśmiechnięty. To się opłacało. Wiecznie dobra mina do złej gry, której zasad nikt mi nigdy nie wytłumaczył. Wtedy jeszcze nie można było znaleźć odpowiedzi na każde pytanie w google.com. Teraz można. Niekoniecznie będzie to odpowiedź dobra, ale jakaś na pewno.

Skwar, czy chłód, piątka, czy pała, kotlet spalony, czy niedopieczony. Obojętne. Najgorsze, zasrane słowo: obojętność. Znam taki stan, w którym nic nie jest mnie w stanie poruszyć. Przepotworne uczucie. Zdobyłem tytuł najlepszego ______ w szkole – co z tego? Zmarł ktoś bliski, nie łkałem głucho. Mój kumpel obrywał niemiłosiernie – nie robiłem nic.

Ubierałem ubrania, które ludzie uznawali za modne. Czytałem książki, które w ogóle mnie nie interesowały. Utonąłem w grach wideo, w których byłem Kimś. Byłem wielkim bohaterem stającym w obronie uciśnionych. Mam na swoim koncie 8 uratowanych wszechświatów, ok. 6 karier najlepszego kierowcy rajdowego i niekończącą się listę wrogów, którzy nie byli w stanie uchronić się przed moją potęgą.

W środowisku, którym się wychowałem, można było należeć do dwóch kast. Albo byłeś madafackerem, który kłaniał się kulom, albo tym, który przez tych pierwszych musiał o nich chodzić. Co prawda nikt nikomu nie łamał kości, ale na każdym kroku trzeba było udowadniać swoją pozycję.

Moim pseudonimem jest Pseudo.

Od zawsze żyłem w świecie wielkich marzeń. One pomagały mi zasnąć. Zawsze kładąc się spać rozmyślałem o tym, jaki to nie chciałbym być, a raczej, jaki chciałbym być w oczach innych. Poszukiwałem akceptacji (wskaż mi kogoś, kto jej nie potrzebuje!). Pragnąłem opalenizny zdobytej w świetle reflektorów, szybkich samochodów i równie drapieżnych kobiet. Wszystko dla poklasku.

Poznałem stan, w którym wszystko co się robi, ma znamiona półśrodków. Byłem niespełnionym artystą, pseudoprzyjacielem i niedoszłym, świetnym uczniem. Brak było mi: pasji, motywacji, zainteresowań.

Mów mi: uczniu.

Wakacje 2005 roku wiążą się dla mnie z przedziwnym doświadczeniem spotkania ludzi, którzy przyjęli mnie jak swego, pomimo że widzieli mnie po raz pierwszy. Nie wiedzieli o mnie nic. Byłem dla nich jedynie współuczestnikiem tygodniowego wyjazdu zwanego rekolekcjami. Swoją drogą, to słowo na [r] wywoływało u mnie uśmiech litości, bo: „Toż to opcja dla frajerów”. Chcąc, nie chcąc jednak się tam znalazłem.

Nie miałem pojęcia, skąd u tych ludzi bierze się taka niesamowita serdeczność. Dlaczego są oni tacy radośni i życzliwi? Po co się mną interesują? Początkowo nie znałem odpowiedzi na te pytania, ale za to wiedziałem, że mają coś, czego ja nie posiadam, a czego bardzo pragnę: sens życia. Brzmi to strasznie górnolotnie, ale tak było.

Powodem dla którego ci ludzie byli inni od tych, których poznałem do tamtej pory była ich wiara w Boga. Co więcej, oni mówili o Nim jako o kimś znanym im osobiście, kimś bliskim. Kimś z kim można porozmawiać. Pokazali mi, że z Bogiem można wejść w żywą, realną relację. Że jest On osobą, która wysłuchuje modlitw i pomaga w codzienności. Pomyślałem wtedy, że bardzo chciałbym stać się podobnym do tych ludzi; że też chciałbym promienieć szczęściem i móc żyć w pełnej prawdzie wobec siebie i innych. Przeżyłem wtedy mnóstwo cennych doświadczeń i obiecałem sobie wiele. Chciałem zmienić się radykalnie oraz rozwijać swoją wiarę.

Szkolna rzeczywistość okazała się jednak brutalna wobec moich zamiarów. Bez osób, które byłyby dla mnie wsparciem, trudno było im iść pod prąd obowiązujących trendów. Po kilku miesiącach od letnich rekolekcji moja mentalność powróciła do stanu sprzed wakacji. Okazało się, że sam jestem za słaby.

Jam jest Nikodem.

W kolejnym roku zacząłem chodzić na spotkania wspólnoty Odnowy w Duch Świętym Miasto na Górze. Doświadczałem tam podobnych wrażeń, do tych z rekolekcji: widziałem ludzi żyjących wiarą, (a nie tylko mówiących o niej) i modlących się do Boga, którego znali. Świadczyli o tym, jak Bóg działał w ich życiu, a ich historie wydawały się autentyczne i były zdumiewające.

Zabrałem się za czytanie Pisma Świętego, które do tego momentu znałem tylko z okładki i niedzielnych czytań. Zacząłem inaczej patrzyć na świat, który okazał się fascynującym miejscem pełnym zjawiskowości (uwielbiam to słowo). Tym, co zmieniało moje myślenie i stosunek do innych była modlitwa, w której czułem, że jestem wysłuchiwany przez Boga i którego działanie widziałem dookoła.

29 lutego 2008 roku w czasie dużego spotkania ewangelizacyjnego modliłem się do Jezusa Chrystusa z prośbą o to, żeby się mną zajął, żeby stał się moim Przewodnikiem, moim Panem. Oddałem Mu swoje plany, marzenia; to co we mnie dobre i słabe i postanowiłem, że chcę żeby Jego wola realizowała się moim życiu. Wiedziałem, że moja koncepcja na dalsze losy jest arcykiepska w porównaniu do tego, w jaki sposób On może mnie poprowadzić. Miałem rację.

Ta decyzja była jedną z lepszych, które kiedykolwiek podjąłem.

Jestem zafascynowany!

Te kilka lat, które minęły od chwili powierzenia się Bogu są przepełnione historiami, których nie ogarniam. Na moich oczach ludzie cudownie zdrowieli, pokonywali paraliżujące ich przez całe życie bariery i potrafili przebaczyć tym, którzy dali im się przekonać co to znaczy „piekło na ziemi”. Niezliczoną ilość razy Biblia była dla mnie doskonałą wskazówką, co mam zrobić ze swoimi problemami lub wadami, którymi bruździłem w życiu innych; swoim z resztą też. Bóg zabrał ode mnie poczucie samotności i lęk o jutro. Dał mi szansę na odkrycie moich talentów, których okazuje się, że jest sporo (dzięki Ojcze!). Spotkałem ludzi, którzy stali się dla mnie wielką inspiracją, a przy tym moimi przyjaciółmi. Odwiedziłem mnóstwo pięknych miejsc, do których pewnie sam nie trafiłbym co najmniej do 40-tki. Postać Jezusa stała się dla mnie wielowymiarowa, a On sam okazał się być arcyniesamowitym człowiekiem, i nie tylko!

A co najważniejsze, dał mi doświadczenie głębokiej Miłości i Wiary, która podparta jest świadomością Jego działania.

Ciąg dalszy nastąpi, a ja się nim jaram!

Mollier

2 uwagi do wpisu “Znam się nie od dziś. Chcesz gryza?

  1. wielokrotnie mówiłam i teraz też powtórzę: podoba mi się, że starasz się żyć wedle tego, co wyznajesz. przywracasz tym wiarę w ludzi:) czekam na więcej postów

    xoxo
    a.

Dodaj komentarz